BLASKI I CIENIE POD ŻAGLAMI

 

 Igrzyska są wskaźnikiem poziomu  i wydajności szkolenia oraz zarządzania potencjałem ludzkim.

 

Wymiana poglądów , analizy ważnych wydarzeń sportowych, to powszechny w życiu publicznym i w demokracji sposób na określanie, ocenianie  rzeczywistości. Są więc przytaczane  w nich wydarzenia  oświetlane lepszym światłem i  nieco gorszym. Wszystko po to,  byśmy  mogli panować nad rzeczywistością nas otaczającą.

Wiele lat temu wybitny polski żeglarz klasy Finn, propagator wiedzy żeglarskiej (autor książek o żeglarstwie regatowym), oddany działacz sportowy (był v-ce Prezesem  od  sportu naszego Związku, w momencie kiedy nagle odszedł na wieczną wachtę), nieodżałowany Andrzej Rymkiewicz,  dał mojemu pokoleniu impuls do rzetelnego działania, analizowania najważniejszych wydarzeń i wyciągania wniosków na ich podstawie.

Trzy, cztery dekady temu polscy żeglarze mieli mało pieniędzy na sport. Także ilość regat była  o 80% mniejsza.  Od tamtego czasu  przybyło co nie miara nie tylko klas, ale także konkurencji  i różnych mistrzostw. Można się pogubić w tym, czy wynik medalowy w klasie np. Laser 4.7, Radial juniorów,  czy  medal na Cadecie, jest na  miarę narodowego sukcesu i obwieszcza światu, że ci oto Polacy coś dobrego robią i za chwilę będą groźni na głównych regatach naszego  globu i  na Igrzyskach.

Niestety nie. Takich przełożeń, które by nam  z powyższych  powodów  bardzo odpowiadały, nie ma. Nie ma,  gdyż mimo wielu sukcesów właśnie tego typu, na łódkach przygotowawczych, juniorskich,   wyniki Igrzysk Olimpijskich spadają u nas  dość równomiernie. Porównajcie je choćby do ostatnich Igrzysk. Ale  widać tą  tendencję  zwłaszcza od czasu, kiedy Mateusz Kusznierewicz, po zdobyciu złota w 1996 roku w Savanah  na Finnie, wyznaczył wysoki próg wynikowy dla polskiego żeglarstwa.

Windsurfing stworzył własną, niezależną  linię szkolenia. Żeglarstwo łodziowe także posiada własną linię szkolenia. Różnice w możliwościach wynikowych między tymi sektorami w różnych państwach, tak i w Polsce, zależą mocno od uwarunkowań natury motywacji  ekonomicznej i społecznej.   Dlatego powinniśmy rozpatrywać je u nas  osobno,  dla potrzeb zneutralizowania emocji, dla trzeźwości oceny.

Nawet  rosnące środki finansowe i rozbudowywana struktura  pionu sportu,  nie zahamowały tendencji spadkowej.

Czy można powiedzieć, że windsurfing polski jest wyjątkiem od przytoczonej wyżej konkluzji? Na razie  zostańmy przy tym, że jest wyjątkowy jako dyscyplina polska.  Powodem tego jest choćby fakt, że osiągnięcia polskich deskarzy sypią się jak grzyby po deszczu od roczników juniorskich począwszy.      Także dlatego, co jest zasługą polskiego środowiska windsurfingu klubowego, że polski windsurfing  nie ima się żadnym kryzysom.

Deska  nie jest wyjątkiem od ww.  konkluzji.  Jak cofniemy się w niedaleką przeszłość, w Savanah mieliśmy następujące wyniki: 6-m Dorotki Staszewskiej i 11-m Mirka Małka (przyp., że Mirek wystartował jako rezerwowy zawodnik po wycofaniu z powodów groźnej choroby,  ówcześnie będącego w świetnej dyspozycji, Pawła Gardasiewicza). Ten wynik nie był pobity przez kolejne 3 Igrzyska olimpijskie. Dopiero teraz, nasi wybitni zawodnicy, Zosia i Przemek,  zdobyli dwa brązowe medale. To jest siłą rzeczy wspaniały wynik.  Natomiast jako dyscyplina, która przez ostatnią dekadę była ”polską dyscypliną”, zawodziła w  Atenach i Pekinie.  Ale teraz, należy im się  choćby westchnienie sympatii. Oby te medale nie zostały rozmienione na drobne.

Na wysokie wyniki w Igrzyskach trzeba pracować „latami”,  skrupulatnie i mądrze, z wykorzystaniem najlepszych pokładów  wiedzy  ludzkiej, potrzebnej  do  wypracowania koncepcji szkoleniowej i jej realizacji.  Także potrzeba zawodników wychowywanych w kulcie solidnej pracy i moralnej uczciwości.

Aby zbilansować ww. twierdzenie, chcę  omówić w tym miejscu wyniki klas z sektora  żeglarstwa łodziowego. Na początek przedstawię wyniki klas jednoosobowych i namacalną scenerię charakteryzującą ich budowanie.

Wyniki w tych klasach były najgorsze  od 2000 roku, znacznie gorsze od wyników z Pekinu 2008r.

Klasy jednoosobowe: Finn, Laser, Laser Radial. Wyniki odpowiednio 16– 17 – 22.

Przyjrzyjmy się tym konkurencjom.

Nadrzędnym powodem słabych efektów  był  nieprawdopodobny chaos  w tych konkurencjach  i chaos wokół zawodników.

1.Radial kobiet.

Przez 8 ostatnich lat szkolenia nie dochowaliśmy się żadnej dziewczyny, która zastąpiłaby Katarzynę Deberny . Zawodniczkę,  która notabene weszła do Radiala w 2005 roku z marszu, jako gotowa, doświadczona, skazana na sukces w nowej klasie. Przeszła z  bogatym doświadczeniem z klasy Europa oraz jako  utytułowana już zawodniczka z  Radiala, choć jeszcze nie olimpijskiego. Zaczęła więc od samego  topu tej  nowej konkurencji,  a potem jej wyniki  spadały. Nie pojawiły się  też na stałe jej następczynie. A  przecież  był program szkoleniowy i brało w nim  udział sporo zdolnych dziewcząt. Jak widać pozory mylą. Igrzyska w Londynie miały być regatami Katarzyny Deberny.  Ona wycofała się jednak  ze sportu na tyle wcześnie i na tyle późno przed Londynem, że trudno się połapać o jaką taktykę tu chodziło. Bilans ekonomiczny i szkoleniowy, w związku z tym,  wypadł dla polskiego Radiala negatywnie.

2. Finn .

To konkurencja wspaniała, ale zupełnie specyficzna. Mieliśmy w niej w ostatnich latach swoje 5 minut, a nawet więcej. W jednym kraju często można policzyć na palcach jednej ręki ilość łódek klasy Finn. W naszym kraju nie było i nie jest lepiej. Dobrać zawodników  do szkolenia, spełniających odpowiednie warunki fizyczne, a także  odpowiednio solidne podstawy  czysto żeglarskie, które  składają się z bogatej praktyki regatowej,  to duża trudność.  Mateusz Kusznierewicz  był niezwykłym wyjątkiem, z dużą łatwością przebijał się przez skorupę  więdnącej klasy Finn na początku lat 90 tych. ( przyp. że w  pierwszych swoich Mistrzostwach Świata w 1994 zajął aż 14miejsce,  także Dominik Życki był  wtedy  13 ty. A oboje byli jeszcze  juniorami). Szczęśliwie wygrał swój złoty medal w Savanah w 1996 roku i poszybował na fali młodości i wczesnego sukcesu. Był na topie Finna do 2004 roku.

W tej klasie u nas, w ostatnim czteroleciu panował  także chaos  niebywały. Najpierw zrezygnował    współpracujący z  dwójką  Finnistów trener Tomasz Rumszewicz. Nie mógł się  pogodzić z oceną  nowych władz sportowych Związku, że  proces szkoleniowy idzie w tej klasie za wolno. A na próbę tych samych  władz pionu sportu, dopomożenia w jego wysiłkach,  zwłaszcza w  szkoleniu  dla potrzeb skutecznego żeglowania przy silniejszych wiatrach, zrezygnował z pracy.

Jakby kłopotów było za mało, jeden z dwójki kadrowiczów, Piotr Kula, na dwa lata przed Igrzyskami,  postanowił odłączyć się i działać samodzielnie. Zaczął działać według swojego pomysłu, rozbijając tym samym partnerską  grupę.  Zamierzał wyjechać na Mistrzostwa Świata  do San Francisco, nie licząc się ze skutkami.  Preteksty  jakie towarzyszyły całej  tej aferze, zmieniały się co chwilę. Po prostu  Piotr Kula chciał zaprotestować  przeciwko nie wysłaniu  kadry klasy Finn do San Francisco na Mistrzostwa Świata. Ponieważ nie umiał inaczej, to postąpił jak umiał. Dla niego wyjazd do USA był ważniejszy niż treningi z potencjalnymi zawodnikami,  na których można  oprzeć trening techniki, doskonalenie pędników,  a w konsekwencji  budować  z tego cechy mistrza. Jeden z potencjalnych naszych partnerów zdobył w Weymouth brązowy medal (patrz wyniki). To, co działo się dalej, to było  dopiero groteską. Początkowo  buntownicza postawa  Piotra Kuli  była w miarę akceptowana  przez dyrektora sportowego. Ale  pewnego lipcowego dnia 2010 roku, ten że sam dyrektor  stanął na wysokości zadania i za niesubordynację i niegodne sportowca zachowanie, zawiesił Piotra Kulę  w prawach członka Kadry. Nakazał mu w ciągu trzech dni pozbierać sprzęt i złożyć go w magazynie PZŻ.  No, ale jak przystało na charakter buntowniczy, Piotr nie wykonał tego polecenia.  Dwa miesiące później, dwa dni przed  Mistrzostwami Polski,  kiedy stan zawieszenia jeszcze trwał,  pobrał z  magazynu maszt  używany  przez Rafała Szukiela.  Zrobił to w towarzystwie i za zgodą dyrektora sportowego. Dyrektor już działał wcześniej, jakby to  on, a nie  trener koordynator od klas jednoosobowych, sterował klasami jednoosobowymi. Ot po prostu  zwykła rutyna.  Czy to nie jest groteska? Nie, to po prostu zwykła socjotechnika w rządzeniu i dzieleniu. W ogóle, od pewnego sierpniowego dnia 2010 roku,  jakby wszystko co było uważane za powszechnie logiczne i uzasadnione, np. to zawieszenie Piotra Kuli, a miesiąc wcześniej zawieszenie zawodniczki Ewy Makowskiej, też przez dyrektora Chamerę, zostało zamienione, na „kwity”,  mające uwiarygodnić teorię zgoła odwrotną niż dotychczasowa. Działo się tak, jakby po śmierci Macieja Szosta,  dotychczasowe  sztandary na gmachu naszego Związku zostały zdjęte i zamienione na inne. Mam tylko  nadzieję,  że sztandar zdrowego rozsądku  w naszym środowisku jeszcze całkiem nie spadł.  Cała ta zmiana retoryki działania dyrektora sportowego, nastąpiła równo z  datą niespodziewanej, nagłej śmierci Macieja Szosta, prezesa zarządu PZŻ do spraw sportowych, 18 sierpnia 2010 roku. Tak jakby do tego czasu nad naszym „admirałem” czuwała jakaś ręka opatrzności i nagle odeszła. Prezes Maciej Szost  z wielkim, nie spotykanym wręcz zaangażowaniem, czuwał dzień w dzień nad  poprawianiem mocno skrzywionego porządku w sektorze sportowym. Walczył do końca  z anomaliami  i fikcją w zarządzaniu polskim żeglarstwem sportowym,  jakie zastał w dniu rozpoczęcia swojego urzędowania w 2009 roku.

3.Laser.

Młody, 22 letni wówczas, obecnie  multimedalista Mistrzostw Europy, Mistrzostw naszego kraju w klasie Laser Maciej Grabowski, zajął  7 miejsce na pierwszych  dla Polski Igrzyskach w tej klasie,  w 2000 roku w Sydney. Wtedy,  te pierwsze trzy miejsca zajęli dokładnie ci sami zawodnicy, którzy w całej historii światowego Lasera  ( 22 lata mijają), są w czołowej trójce nieoficjalnego rankingu.  Wymienię ich nazwiska, żeby poczuć  siłę  tego co piszę, siłę i miejsce polskiego Lasera z tamtego czasu. Ben Ainslie, Robert Scheidt,  Mikel Blackbourn.  Maciej wówczas wyznaczył  bardzo wysoki próg szans polskiego Lasera. Wiem, że ten fakt niespecjalnie przypadł do gustu  sztabowcom  departamentu sportu polskiego żeglarstwa regatowego, którzy  na przestrzeni  całej tej epoki, dotychczasowej historii Lasera polskiego, działali jakby wkładali „klucz francuski” do zamka patentowego.

W  ostatnim czteroleciu,  nacechowanym  ekspansją polskiej młodzieży w celu zajęcia tronu  w tej klasie po wycofaniu się Maćka Grabowskiego, wiele rzeczy  wyglądało jak nigdy przedtem.  Ale, jak mówią mądrzy ludzie, fikcja  też może  wyglądać  pięknie, zwłaszcza dla laików, a dopiero skutki pokazują  różnice między tym co miało być,  a tym co jest. I tak też właśnie w tej klasie było.  Pierwszym  przykładem podsumowującym  to co obrazowało, tą bogato wymalowaną fikcję, jest  fakt  rezygnacji  Kacpra Ziemińskiego  z trenowania z polską Kadrą pod skrzydłami dotychczasowego trenera. Od jesieni  2011roku, do Igrzysk  Olimpijskich w Londynie,  Kacper zamienił szkolenie oferowane mu prze PZŻ na szkolenie w Chorwacji, realizując osobny, sprytny z punktu widzenia  metodyki, program treningowy w towarzystwie grupy laserowców z klubu  Mornar,  trenera Joso Jakelica. Zawodnicy tej grupy, Kontidos i Stepanovic, zajęli w Londynie 2-gie i 4-te miejsca. Warto było z tymi ludźmi trenować i ich podpatrywać. Kacper i jego doradcy zapewne, podjęli powyższą decyzję  mimo usunięcia go z członkostwa w Teamie Kredyt Banku. Mogę się tylko domyślać, jak ważne osoby  musiały  stać za takim pomysłem, który z resztą demaskuje kolejną fikcję  solidarnego działania dla „dobra wszystkich zawodników, bo  zawodnicy są najważniejsi”( cytat dyr.sportowego). Drugim przykładem,  jest rezygnacja Jonasza Stelmaszyka z „miejsca w transporcie” na PZŻ-towskiej przyczepie, a także  rezygnacja  ze szkolenia  w polskiej kadrze od października  2010 roku.  Na przekór panu dyrektorowi, Jonasz zdobył SREBRNY MEDAL Mistrzostw Europy w klasie Laser w Helsinkach w 2011 roku. Do dziś działacze pionu sportu, informując Ministerstwo Sportu o wynikach i trenerach biorących udział  w procesie szkolenia przekazują, że to nie trener Kajetan Glinkiewicz, który  trenował  Jonasza na przestrzeni dwóch sezonów przed ME, był trenerem Jonasza  w ww. czasie. Trwa  o to do dziś „spór na wysokimi intelektualnym poziomie”. Jonasz, który  za ten wynik dostał nominację do najwyższej Kadry A, został z powrotem zaszeregowany do Kadry Piotra  Wojewskiego, z której przedtem świadomie i z pożytkiem zrezygnował. Od tego czasu szczególnie, jak pokazało życie, można było  „odpowiednio” pokierować karierami Jonasza i jego  rywali. Karol Porożyński, Mistrz Polski z 2011 roku, wykonał podobny manewr, biorąc sprawy w swoje ręce.  Zaangażował do pomocy  trenera Tytusa Konarzewskiego. Ale karawana jechała dalej.  Trener  P.Wojewski nadal  tkwił na stanowisku. Do Weymouth na Igrzyska nie został wysłany.                                                                                                                                                                                                  Jednak wielki wkład przede wszystkim finansowy, wspaniały urodzaj młodzieży, grupa trochę starszych, doświadczonych zawodników (dwóch z nich to medaliści  Mistrzostw Europy , Karol i Jonasz), zostały zamienione na  szansę Kacpra Ziemińskiego na  wyjazd na Igrzyska.    Planem dyrektora  było przygotowanie Kacpra do Igrzysk w Rio, co wielokrotnie ujawniał, ale dzięki spowolnieniu progresu w szkoleniu  liderów klasy Laser, Jonasza i Karola, wyszło nawet wcześniej.   Kto ponosi odpowiedzialność za te, nieco  humorystyczne, ale też tragiczne obrazki w polskiej klasie Laser?  Niestety, odpowiedzialność ponosi dość powszechna praktyka fikcji, skrywana pozornymi  intencjami.

 470 kobiet, 49er, Star.  Trzeba oczywiście uwzględnić  też efekty 470-tki męskiej, która nie zdołała się nawet zakwalifikować do Igrzysk. Po raz pierwszy od 20 lat.

Wyniki odpowiednio:12 – 13 – 8 – NS ( nie wystartował)

Dziewczyny z 470- tki,  miały prawo nawet, zająć miejsce gorsze, ale zajęły lepsze.

Widziałem jak wartość dodana w okresie  czterech lat przy tej załodze,  skakała jak  Stańczyk  Jana Matejko na bazarze. Widziałem jak mało            ” turbo” wartości dostały te ambitne i utalentowane dziewczyny, że aż żal. Ich przyszłość zależy od tego, czy zmieni się na lepsze traktowanie wartości trenera jako menagera środków treningowych.

Głębia  wiedzy o trenowaniu, wiedza o dyscyplinie, to właśnie miejsce, które w naszym światku kierowania sportem, było zbyt często zamieniane na kompromisy, nie mające nic wspólnego z teorią i praktyką sportu przez duże „S”. Tylko wynik i obraz żeglowania, a nie  zamiary, mówią o dyspozycji zawodników na  Igrzyska i poziomie szkolenia olimpijskiego.

Chłopaki z 49era zajęli  13 miejsce. Tak jakby tym ambitnym chłopakom trenera Pawła  Kacprowskiego,  zabrakło kropki nad „i”. Ale to co już widać gołym okiem, tam idzie na razie w dobrą stronę. „Na razie”, oznacza, że najtrudniejsze przed nimi. Oby  Kacper dał radę ocenić  zjawiska, które powstają na przedpolu Igrzysk.

Star stracił 3 miejsca  w medal rejsie w Weymouth, a w Pekinie  zyskali w medal rejsie 2 miejsca.  Jechać na Igrzyska na  Starze,  tylko po to, żeby być w medal rejsie, to za mało. Dlatego Star polski nie podlegał tak skonstruowanym obietnicom i zamiarom. Mateusz i Dominik to wspaniały duet. Wybierali się do Londynu nie po lepszą statystykę, tylko w związku z zamiarem zdobycia medalu. Białej gorączki mogłem jedynie  dostać kiedy dowiedziałem się o ich niemocy  na kursach fordewindowych. Wiadomo , że na tych kursach dwóch ludzi na łodzi współpracuje, żeby łódź płynnie przemieszczała się na każdej fali.  I to jest  oczywiście frazes. Ale, tu dodam z pewnym przekąsem, że ciśnienie  w żaglach nie powstaje na pstryknięcie palcami. Trzeba zmieścić w obrębie przepisów to, co technicznie podlega tamtejszej  charakterystyce parametrów zafalowania  i wiatru ( to „to,” pozostawiam do wyjaśnienia na inną okazję). Pamiętam, jak Dominik był filmowany przez czołowych trenerów  klasy Finn dawniejszych czasów ( Walentyna  Mankina, Daniela Dahona), za wzorcowy technicznie fordewind. Mateusz też dysponuje mocnym czuciem wiatru i fali, więc mieli pełne możliwości wspólnie wypracować skuteczne działania. Wynajęli legendę światowego Stara do pomocy, Marka Reynoldsa.  Szkoda.  Chłopaki maja uznanie  jedynie za całokształt, nie za przygotowanie do Weymouth.

Jak mają się osiągnięcia wynikowe  w Londynie do realizacji projektu, który wygrał konkurs 4 lata wcześniej.

Kiedy skończyły się Chińskie Igrzyska słabo wiatrowe, nadchodziła era przygotowań do silnych wiatrów. Nic piękniejszego.  Nasze deski zacierały ręce. Zarówno kobieca jak i męska deska nie mogła nie myśleć o nadchodzącej wielkiej szansie w Londynie, kiedy  tamtejsze  80%  statystycznych wiatrów wprawia deskę w pełny ślizg. Nasi zawodowcy, niezwykle mocno opływani, nie mogą nie mieć medali właśnie w Londynie! A tu nagle założenia  zakładały tylko  jeden medal, ale do tego dodatkowo, w każdej klasie, miejsce końcowe w pierwszej „10”tce. Niezły plan.  Ale skoro nie wykonało się planu 3 medali w Pekinie, to trzeba było ostrożnie podyktować liczbę medali na Weymouth. Cała siła tego planu, nie tkwiła w dążeniu do pozycji medalowej dla polskiego żeglarstwa w deskach. Taką dyspozycję nasi deskarze trzymali już w pogotowiu od dawna, czekali tylko na jednolity, silny  i prosty wiatr. Musieli tylko doczekać do Weymouth.

Siłą natomiast, bijącą z tego planu/programu, było wyzwanie  szkoleniowe w pozostałych konkurencjach.  Było to wyzwanie dla prawdziwego mężczyzny.  Oto ten plan:

Zajęcie przez te wszystkie klasy miejsca w medal rejsie, w : 470m, 470k, Laser, Radial, Finn i 49er.  

Zapewne   obietnica tak skonstruowana jak wyżej (patrz „koncepcja organizacyjno-szkoleniowa” na konkurs na dyrektora sportowego), startującego na dyrektora sportowego po raz kolejny, mimo  porażki w Pekinie, przysporzyła mu zwolenników w Polskim Związku Żeglarskim. Gdyby wiedział jak to się skończy, to „wziął by w ciemno”, radę  wielu osób, aby nie kandydował więcej na to stanowisko. Ale  medale  w deskach na Londyn świeciły mocno, przyciągały swoim blaskiem. Po zakończeniu Igrzysk w Londynie, uświetnionych dwoma brązowymi medalami, można mówić różne rzeczy. Jako kandydat  na starcie zaplanował, że nikogo nie będzie poza dziesiątką, a jako dyrektor na mecie, dzisiaj, mówi, że się nic nie stało, bo zawodnicy  „walczyli z całych sił i do końca”, że tak  właśnie miało być. I jest z nich dumny, to mu wystarcza. I cześć pieśni.  Jako Tomasz Chamera zaplanował  jedno, a jako już dyrektor  „wziął by w ciemno  co jest”. Czyli bez pracy o lepsze?

Tak więc niestety, żadna z 6 klas wymienionych wyżej, nie  przyniosła miejsca w pierwszej „10”-  ce.  Niechby chociaż  połowa  klas zajęła te miejsca?   

Na pewno trzeba przyznać, że wszystko logistycznie na samych Igrzyskach się udało. Nie było bankructwa finansowego. Wszystkie elementy założone w programie zagrały, łącznie z pokaźną ekipą meteo, a to wszystko dzięki dobrej współpracy z MS.  W ostatnim czteroleciu, program zakładał też współpracę z ISAF na różne okoliczności. Ta część działalności sportowej jest  przecież naszą wizytówką, została także wykonana ze 100% -ową dokładnością. Co to oznacza dla wyników przyszłości polskiego żeglarstwa, nie wiem.

Nadchodzą trudne czasy. Na razie  wiem, że przychodzi nam jakby zaczynać wszystko od nowa.  ISAF wypchnął nam  Stara i deski z programu Igrzysk. Dyrektor sportowy awansował na admirała  i z rozkazu samozwańczego przedstawiciela głosu wszystkich zainteresowanych  dobrem polskiego żeglarstwa, został poproszony do poświęcenia kolejnych 4 lat. Nie wątpię, że złoży  znów chwytliwe obietnice. Czy to nie będzie  jednak za duży „wysiłek” dla jednego człowieka, dyrektora sportowego, prezesa firmy  sportowej Sporting, kierownika zakładu żeglarstwa AWFiS, członka różnych komisji ISAF itd.? Oddajmy to w ręce nowej władzy.

Pojęcie dyrektora sportowego, którego mamy obecnie, jest u nas pojęciem o charakterze błędu lub grzechu głównego. Zamiar był chyba inny. Osoby trenera głównego dla całego żeglarskiego sportu, który powinien być autorytetem i doświadczonym znawcą żeglarstwa regatowego, liderem koncepcji i pomysłów szkoleniowych, skoncentrowanym na jakości treningów i środków,  nie rozdzielono od funkcji typowo organizacyjnych, które wymagają innych umiejętności, doświadczeń i osobnego czasu.                                                                                                                                                                                                                                                                        

   Św. Pamięci Maciej Szost bił na alarm już po pierwszym sezonie ostatniej olimpiady. Przestrzegał pod koniec 2009 roku, obserwując to co się dzieje. Mówił, że szanse spadają jak na równi pochyłej w dół. Dlatego (choć niechętnie) pokazałem obrazy charakteryzujące główne problemy, które wynikają z pewnej niepisanej zasady. To jest dokładnie ta zasada, która nie pozwala Nam wykorzystywać potencjału, który mamy u siebie.  Jest to zasada rządzenia przez dzielenie.                                                                                                                                                                                                I stało się jeszcze gorzej. Po śmierci Macieja Szosta wróciły stare prawidła ze zdwojoną siłą. Dwie ścieżki działania w strukturze pionu sportu, które już właśnie zaczęły się zazębiać ( przynajmniej w sektorze klas jednoosobowych), oddzieliły się ponownie.  Pierwsza ścieżka, to interes dobrze pojętego rozumienia, zarówno przez zawodników i trenerów,  z jakimi priorytetami będziemy szli walcząc o wysoką wydajność szkoleniową w polskiej kadrze. Druga ścieżka to dostosowanie administracji do odpowiedniego współdziałania. Jak w korporacji, która ma zawsze przed oczami, bliżej bądź dalej, widmo bankructwa.

Jedni mówią, że wygrał dotychczasowy układ, bo są dwa brązowe medale, ale drudzy mówią, że przegrał sport,  bo są dwa brązowe medale. Ja trzymam kciuki, żeby oba warianty tych przepowiedni się nie spełniły.

Cenę na pewno zapłacili już  zawodnicy. Miejsca żeglarzy w konkurencjach łodziowych z Weymouth, to nie są miejsca z mistrzostw świata!  To są miejsca w relacji państw. Droga do czołówki więc jest daleka.

To, że  analizuję  i ujawniam tak wiele obrazów w naszym sporcie  w sposób nieco krytyczny, jest zrozumiałe. Ale tak trzeba. Nikogo nie obraziłem i nie miałem takiego zamiaru. Nie  mogłem mniej dosadnie opisać  niektórych wydarzeń i konkluzji, bo byłbym źle zrozumiany. Jeżeli wymieniałem częściej osobę dyrektora sportowego PZŻ ostatniej kadencji, to z powodów oczywistych. On był bowiem przywódcą niemal absolutnym i sam tego chciał.  Widać to było na każdym kroku. Brał na siebie pełną odpowiedzialność za swoje decyzje. On też w związku z tym odpowiada za całokształt. Powinien być rozliczony z pracy, którą zobowiązał się wykonać. To jest potrzebne jemu i nam, żebyśmy razem z nowymi władzami  Związku, mogli konstruować sport na następne lata.   Większość trenerów nie zabiera głosu publicznie w podobnych, newralgicznych sprawach, żeby nie dolewać oliwy do rozpalonego gardła. Dlatego piją szampana tylko w swoim towarzystwie i czekają, aż nadjedzie pociąg do Rio.

Ale przysłowiowa karawana nie musi jechać dalej.

 

 

Dodaj komentarz

Adres elektroniczny nie będzie publicznie widoczny.

*

*