BLASKI I CIENIE POD ŻAGLAMI
Igrzyska są wskaźnikiem poziomu i wydajności szkolenia oraz zarządzania potencjałem ludzkim.
Wymiana poglądów , analizy ważnych wydarzeń sportowych, to powszechny w życiu publicznym i w demokracji sposób na określanie, ocenianie rzeczywistości. Są więc przytaczane w nich wydarzenia oświetlane lepszym światłem i nieco gorszym. Wszystko po to, byśmy mogli panować nad rzeczywistością nas otaczającą.
Wiele lat temu wybitny polski żeglarz klasy Finn, propagator wiedzy żeglarskiej (autor książek o żeglarstwie regatowym), oddany działacz sportowy (był v-ce Prezesem od sportu naszego Związku, w momencie kiedy nagle odszedł na wieczną wachtę), nieodżałowany Andrzej Rymkiewicz, dał mojemu pokoleniu impuls do rzetelnego działania, analizowania najważniejszych wydarzeń i wyciągania wniosków na ich podstawie.
Trzy, cztery dekady temu polscy żeglarze mieli mało pieniędzy na sport. Także ilość regat była o 80% mniejsza. Od tamtego czasu przybyło co nie miara nie tylko klas, ale także konkurencji i różnych mistrzostw. Można się pogubić w tym, czy wynik medalowy w klasie np. Laser 4.7, Radial juniorów, czy medal na Cadecie, jest na miarę narodowego sukcesu i obwieszcza światu, że ci oto Polacy coś dobrego robią i za chwilę będą groźni na głównych regatach naszego globu i na Igrzyskach.
Niestety nie. Takich przełożeń, które by nam z powyższych powodów bardzo odpowiadały, nie ma. Nie ma, gdyż mimo wielu sukcesów właśnie tego typu, na łódkach przygotowawczych, juniorskich, wyniki Igrzysk Olimpijskich spadają u nas dość równomiernie. Porównajcie je choćby do ostatnich Igrzysk. Ale widać tą tendencję zwłaszcza od czasu, kiedy Mateusz Kusznierewicz, po zdobyciu złota w 1996 roku w Savanah na Finnie, wyznaczył wysoki próg wynikowy dla polskiego żeglarstwa.
Windsurfing stworzył własną, niezależną linię szkolenia. Żeglarstwo łodziowe także posiada własną linię szkolenia. Różnice w możliwościach wynikowych między tymi sektorami w różnych państwach, tak i w Polsce, zależą mocno od uwarunkowań natury motywacji ekonomicznej i społecznej. Dlatego powinniśmy rozpatrywać je u nas osobno, dla potrzeb zneutralizowania emocji, dla trzeźwości oceny.
Nawet rosnące środki finansowe i rozbudowywana struktura pionu sportu, nie zahamowały tendencji spadkowej.
Czy można powiedzieć, że windsurfing polski jest wyjątkiem od przytoczonej wyżej konkluzji? Na razie zostańmy przy tym, że jest wyjątkowy jako dyscyplina polska. Powodem tego jest choćby fakt, że osiągnięcia polskich deskarzy sypią się jak grzyby po deszczu od roczników juniorskich począwszy. Także dlatego, co jest zasługą polskiego środowiska windsurfingu klubowego, że polski windsurfing nie ima się żadnym kryzysom.
Deska nie jest wyjątkiem od ww. konkluzji. Jak cofniemy się w niedaleką przeszłość, w Savanah mieliśmy następujące wyniki: 6-m Dorotki Staszewskiej i 11-m Mirka Małka (przyp., że Mirek wystartował jako rezerwowy zawodnik po wycofaniu z powodów groźnej choroby, ówcześnie będącego w świetnej dyspozycji, Pawła Gardasiewicza). Ten wynik nie był pobity przez kolejne 3 Igrzyska olimpijskie. Dopiero teraz, nasi wybitni zawodnicy, Zosia i Przemek, zdobyli dwa brązowe medale. To jest siłą rzeczy wspaniały wynik. Natomiast jako dyscyplina, która przez ostatnią dekadę była ”polską dyscypliną”, zawodziła w Atenach i Pekinie. Ale teraz, należy im się choćby westchnienie sympatii. Oby te medale nie zostały rozmienione na drobne.
Na wysokie wyniki w Igrzyskach trzeba pracować „latami”, skrupulatnie i mądrze, z wykorzystaniem najlepszych pokładów wiedzy ludzkiej, potrzebnej do wypracowania koncepcji szkoleniowej i jej realizacji. Także potrzeba zawodników wychowywanych w kulcie solidnej pracy i moralnej uczciwości.
Aby zbilansować ww. twierdzenie, chcę omówić w tym miejscu wyniki klas z sektora żeglarstwa łodziowego. Na początek przedstawię wyniki klas jednoosobowych i namacalną scenerię charakteryzującą ich budowanie.
Wyniki w tych klasach były najgorsze od 2000 roku, znacznie gorsze od wyników z Pekinu 2008r.
Klasy jednoosobowe: Finn, Laser, Laser Radial. Wyniki odpowiednio 16– 17 – 22.
Przyjrzyjmy się tym konkurencjom.
Nadrzędnym powodem słabych efektów był nieprawdopodobny chaos w tych konkurencjach i chaos wokół zawodników.
1.Radial kobiet.
Przez 8 ostatnich lat szkolenia nie dochowaliśmy się żadnej dziewczyny, która zastąpiłaby Katarzynę Deberny . Zawodniczkę, która notabene weszła do Radiala w 2005 roku z marszu, jako gotowa, doświadczona, skazana na sukces w nowej klasie. Przeszła z bogatym doświadczeniem z klasy Europa oraz jako utytułowana już zawodniczka z Radiala, choć jeszcze nie olimpijskiego. Zaczęła więc od samego topu tej nowej konkurencji, a potem jej wyniki spadały. Nie pojawiły się też na stałe jej następczynie. A przecież był program szkoleniowy i brało w nim udział sporo zdolnych dziewcząt. Jak widać pozory mylą. Igrzyska w Londynie miały być regatami Katarzyny Deberny. Ona wycofała się jednak ze sportu na tyle wcześnie i na tyle późno przed Londynem, że trudno się połapać o jaką taktykę tu chodziło. Bilans ekonomiczny i szkoleniowy, w związku z tym, wypadł dla polskiego Radiala negatywnie.
2. Finn .
To konkurencja wspaniała, ale zupełnie specyficzna. Mieliśmy w niej w ostatnich latach swoje 5 minut, a nawet więcej. W jednym kraju często można policzyć na palcach jednej ręki ilość łódek klasy Finn. W naszym kraju nie było i nie jest lepiej. Dobrać zawodników do szkolenia, spełniających odpowiednie warunki fizyczne, a także odpowiednio solidne podstawy czysto żeglarskie, które składają się z bogatej praktyki regatowej, to duża trudność. Mateusz Kusznierewicz był niezwykłym wyjątkiem, z dużą łatwością przebijał się przez skorupę więdnącej klasy Finn na początku lat 90 tych. ( przyp. że w pierwszych swoich Mistrzostwach Świata w 1994 zajął aż 14miejsce, także Dominik Życki był wtedy 13 ty. A oboje byli jeszcze juniorami). Szczęśliwie wygrał swój złoty medal w Savanah w 1996 roku i poszybował na fali młodości i wczesnego sukcesu. Był na topie Finna do 2004 roku.
W tej klasie u nas, w ostatnim czteroleciu panował także chaos niebywały. Najpierw zrezygnował współpracujący z dwójką Finnistów trener Tomasz Rumszewicz. Nie mógł się pogodzić z oceną nowych władz sportowych Związku, że proces szkoleniowy idzie w tej klasie za wolno. A na próbę tych samych władz pionu sportu, dopomożenia w jego wysiłkach, zwłaszcza w szkoleniu dla potrzeb skutecznego żeglowania przy silniejszych wiatrach, zrezygnował z pracy.
Jakby kłopotów było za mało, jeden z dwójki kadrowiczów, Piotr Kula, na dwa lata przed Igrzyskami, postanowił odłączyć się i działać samodzielnie. Zaczął działać według swojego pomysłu, rozbijając tym samym partnerską grupę. Zamierzał wyjechać na Mistrzostwa Świata do San Francisco, nie licząc się ze skutkami. Preteksty jakie towarzyszyły całej tej aferze, zmieniały się co chwilę. Po prostu Piotr Kula chciał zaprotestować przeciwko nie wysłaniu kadry klasy Finn do San Francisco na Mistrzostwa Świata. Ponieważ nie umiał inaczej, to postąpił jak umiał. Dla niego wyjazd do USA był ważniejszy niż treningi z potencjalnymi zawodnikami, na których można oprzeć trening techniki, doskonalenie pędników, a w konsekwencji budować z tego cechy mistrza. Jeden z potencjalnych naszych partnerów zdobył w Weymouth brązowy medal (patrz wyniki). To, co działo się dalej, to było dopiero groteską. Początkowo buntownicza postawa Piotra Kuli była w miarę akceptowana przez dyrektora sportowego. Ale pewnego lipcowego dnia 2010 roku, ten że sam dyrektor stanął na wysokości zadania i za niesubordynację i niegodne sportowca zachowanie, zawiesił Piotra Kulę w prawach członka Kadry. Nakazał mu w ciągu trzech dni pozbierać sprzęt i złożyć go w magazynie PZŻ. No, ale jak przystało na charakter buntowniczy, Piotr nie wykonał tego polecenia. Dwa miesiące później, dwa dni przed Mistrzostwami Polski, kiedy stan zawieszenia jeszcze trwał, pobrał z magazynu maszt używany przez Rafała Szukiela. Zrobił to w towarzystwie i za zgodą dyrektora sportowego. Dyrektor już działał wcześniej, jakby to on, a nie trener koordynator od klas jednoosobowych, sterował klasami jednoosobowymi. Ot po prostu zwykła rutyna. Czy to nie jest groteska? Nie, to po prostu zwykła socjotechnika w rządzeniu i dzieleniu. W ogóle, od pewnego sierpniowego dnia 2010 roku, jakby wszystko co było uważane za powszechnie logiczne i uzasadnione, np. to zawieszenie Piotra Kuli, a miesiąc wcześniej zawieszenie zawodniczki Ewy Makowskiej, też przez dyrektora Chamerę, zostało zamienione, na „kwity”, mające uwiarygodnić teorię zgoła odwrotną niż dotychczasowa. Działo się tak, jakby po śmierci Macieja Szosta, dotychczasowe sztandary na gmachu naszego Związku zostały zdjęte i zamienione na inne. Mam tylko nadzieję, że sztandar zdrowego rozsądku w naszym środowisku jeszcze całkiem nie spadł. Cała ta zmiana retoryki działania dyrektora sportowego, nastąpiła równo z datą niespodziewanej, nagłej śmierci Macieja Szosta, prezesa zarządu PZŻ do spraw sportowych, 18 sierpnia 2010 roku. Tak jakby do tego czasu nad naszym „admirałem” czuwała jakaś ręka opatrzności i nagle odeszła. Prezes Maciej Szost z wielkim, nie spotykanym wręcz zaangażowaniem, czuwał dzień w dzień nad poprawianiem mocno skrzywionego porządku w sektorze sportowym. Walczył do końca z anomaliami i fikcją w zarządzaniu polskim żeglarstwem sportowym, jakie zastał w dniu rozpoczęcia swojego urzędowania w 2009 roku.
3.Laser.
Młody, 22 letni wówczas, obecnie multimedalista Mistrzostw Europy, Mistrzostw naszego kraju w klasie Laser Maciej Grabowski, zajął 7 miejsce na pierwszych dla Polski Igrzyskach w tej klasie, w 2000 roku w Sydney. Wtedy, te pierwsze trzy miejsca zajęli dokładnie ci sami zawodnicy, którzy w całej historii światowego Lasera ( 22 lata mijają), są w czołowej trójce nieoficjalnego rankingu. Wymienię ich nazwiska, żeby poczuć siłę tego co piszę, siłę i miejsce polskiego Lasera z tamtego czasu. Ben Ainslie, Robert Scheidt, Mikel Blackbourn. Maciej wówczas wyznaczył bardzo wysoki próg szans polskiego Lasera. Wiem, że ten fakt niespecjalnie przypadł do gustu sztabowcom departamentu sportu polskiego żeglarstwa regatowego, którzy na przestrzeni całej tej epoki, dotychczasowej historii Lasera polskiego, działali jakby wkładali „klucz francuski” do zamka patentowego.
W ostatnim czteroleciu, nacechowanym ekspansją polskiej młodzieży w celu zajęcia tronu w tej klasie po wycofaniu się Maćka Grabowskiego, wiele rzeczy wyglądało jak nigdy przedtem. Ale, jak mówią mądrzy ludzie, fikcja też może wyglądać pięknie, zwłaszcza dla laików, a dopiero skutki pokazują różnice między tym co miało być, a tym co jest. I tak też właśnie w tej klasie było. Pierwszym przykładem podsumowującym to co obrazowało, tą bogato wymalowaną fikcję, jest fakt rezygnacji Kacpra Ziemińskiego z trenowania z polską Kadrą pod skrzydłami dotychczasowego trenera. Od jesieni 2011roku, do Igrzysk Olimpijskich w Londynie, Kacper zamienił szkolenie oferowane mu prze PZŻ na szkolenie w Chorwacji, realizując osobny, sprytny z punktu widzenia metodyki, program treningowy w towarzystwie grupy laserowców z klubu Mornar, trenera Joso Jakelica. Zawodnicy tej grupy, Kontidos i Stepanovic, zajęli w Londynie 2-gie i 4-te miejsca. Warto było z tymi ludźmi trenować i ich podpatrywać. Kacper i jego doradcy zapewne, podjęli powyższą decyzję mimo usunięcia go z członkostwa w Teamie Kredyt Banku. Mogę się tylko domyślać, jak ważne osoby musiały stać za takim pomysłem, który z resztą demaskuje kolejną fikcję solidarnego działania dla „dobra wszystkich zawodników, bo zawodnicy są najważniejsi”( cytat dyr.sportowego). Drugim przykładem, jest rezygnacja Jonasza Stelmaszyka z „miejsca w transporcie” na PZŻ-towskiej przyczepie, a także rezygnacja ze szkolenia w polskiej kadrze od października 2010 roku. Na przekór panu dyrektorowi, Jonasz zdobył SREBRNY MEDAL Mistrzostw Europy w klasie Laser w Helsinkach w 2011 roku. Do dziś działacze pionu sportu, informując Ministerstwo Sportu o wynikach i trenerach biorących udział w procesie szkolenia przekazują, że to nie trener Kajetan Glinkiewicz, który trenował Jonasza na przestrzeni dwóch sezonów przed ME, był trenerem Jonasza w ww. czasie. Trwa o to do dziś „spór na wysokimi intelektualnym poziomie”. Jonasz, który za ten wynik dostał nominację do najwyższej Kadry A, został z powrotem zaszeregowany do Kadry Piotra Wojewskiego, z której przedtem świadomie i z pożytkiem zrezygnował. Od tego czasu szczególnie, jak pokazało życie, można było „odpowiednio” pokierować karierami Jonasza i jego rywali. Karol Porożyński, Mistrz Polski z 2011 roku, wykonał podobny manewr, biorąc sprawy w swoje ręce. Zaangażował do pomocy trenera Tytusa Konarzewskiego. Ale karawana jechała dalej. Trener P.Wojewski nadal tkwił na stanowisku. Do Weymouth na Igrzyska nie został wysłany. Jednak wielki wkład przede wszystkim finansowy, wspaniały urodzaj młodzieży, grupa trochę starszych, doświadczonych zawodników (dwóch z nich to medaliści Mistrzostw Europy , Karol i Jonasz), zostały zamienione na szansę Kacpra Ziemińskiego na wyjazd na Igrzyska. Planem dyrektora było przygotowanie Kacpra do Igrzysk w Rio, co wielokrotnie ujawniał, ale dzięki spowolnieniu progresu w szkoleniu liderów klasy Laser, Jonasza i Karola, wyszło nawet wcześniej. Kto ponosi odpowiedzialność za te, nieco humorystyczne, ale też tragiczne obrazki w polskiej klasie Laser? Niestety, odpowiedzialność ponosi dość powszechna praktyka fikcji, skrywana pozornymi intencjami.
470 kobiet, 49er, Star. Trzeba oczywiście uwzględnić też efekty 470-tki męskiej, która nie zdołała się nawet zakwalifikować do Igrzysk. Po raz pierwszy od 20 lat.
Wyniki odpowiednio:12 – 13 – 8 – NS ( nie wystartował)
Dziewczyny z 470- tki, miały prawo nawet, zająć miejsce gorsze, ale zajęły lepsze.
Widziałem jak wartość dodana w okresie czterech lat przy tej załodze, skakała jak Stańczyk Jana Matejko na bazarze. Widziałem jak mało ” turbo” wartości dostały te ambitne i utalentowane dziewczyny, że aż żal. Ich przyszłość zależy od tego, czy zmieni się na lepsze traktowanie wartości trenera jako menagera środków treningowych.
Głębia wiedzy o trenowaniu, wiedza o dyscyplinie, to właśnie miejsce, które w naszym światku kierowania sportem, było zbyt często zamieniane na kompromisy, nie mające nic wspólnego z teorią i praktyką sportu przez duże „S”. Tylko wynik i obraz żeglowania, a nie zamiary, mówią o dyspozycji zawodników na Igrzyska i poziomie szkolenia olimpijskiego.
Chłopaki z 49era zajęli 13 miejsce. Tak jakby tym ambitnym chłopakom trenera Pawła Kacprowskiego, zabrakło kropki nad „i”. Ale to co już widać gołym okiem, tam idzie na razie w dobrą stronę. „Na razie”, oznacza, że najtrudniejsze przed nimi. Oby Kacper dał radę ocenić zjawiska, które powstają na przedpolu Igrzysk.
Star stracił 3 miejsca w medal rejsie w Weymouth, a w Pekinie zyskali w medal rejsie 2 miejsca. Jechać na Igrzyska na Starze, tylko po to, żeby być w medal rejsie, to za mało. Dlatego Star polski nie podlegał tak skonstruowanym obietnicom i zamiarom. Mateusz i Dominik to wspaniały duet. Wybierali się do Londynu nie po lepszą statystykę, tylko w związku z zamiarem zdobycia medalu. Białej gorączki mogłem jedynie dostać kiedy dowiedziałem się o ich niemocy na kursach fordewindowych. Wiadomo , że na tych kursach dwóch ludzi na łodzi współpracuje, żeby łódź płynnie przemieszczała się na każdej fali. I to jest oczywiście frazes. Ale, tu dodam z pewnym przekąsem, że ciśnienie w żaglach nie powstaje na pstryknięcie palcami. Trzeba zmieścić w obrębie przepisów to, co technicznie podlega tamtejszej charakterystyce parametrów zafalowania i wiatru ( to „to,” pozostawiam do wyjaśnienia na inną okazję). Pamiętam, jak Dominik był filmowany przez czołowych trenerów klasy Finn dawniejszych czasów ( Walentyna Mankina, Daniela Dahona), za wzorcowy technicznie fordewind. Mateusz też dysponuje mocnym czuciem wiatru i fali, więc mieli pełne możliwości wspólnie wypracować skuteczne działania. Wynajęli legendę światowego Stara do pomocy, Marka Reynoldsa. Szkoda. Chłopaki maja uznanie jedynie za całokształt, nie za przygotowanie do Weymouth.
Jak mają się osiągnięcia wynikowe w Londynie do realizacji projektu, który wygrał konkurs 4 lata wcześniej.
Kiedy skończyły się Chińskie Igrzyska słabo wiatrowe, nadchodziła era przygotowań do silnych wiatrów. Nic piękniejszego. Nasze deski zacierały ręce. Zarówno kobieca jak i męska deska nie mogła nie myśleć o nadchodzącej wielkiej szansie w Londynie, kiedy tamtejsze 80% statystycznych wiatrów wprawia deskę w pełny ślizg. Nasi zawodowcy, niezwykle mocno opływani, nie mogą nie mieć medali właśnie w Londynie! A tu nagle założenia zakładały tylko jeden medal, ale do tego dodatkowo, w każdej klasie, miejsce końcowe w pierwszej „10”tce. Niezły plan. Ale skoro nie wykonało się planu 3 medali w Pekinie, to trzeba było ostrożnie podyktować liczbę medali na Weymouth. Cała siła tego planu, nie tkwiła w dążeniu do pozycji medalowej dla polskiego żeglarstwa w deskach. Taką dyspozycję nasi deskarze trzymali już w pogotowiu od dawna, czekali tylko na jednolity, silny i prosty wiatr. Musieli tylko doczekać do Weymouth.
Siłą natomiast, bijącą z tego planu/programu, było wyzwanie szkoleniowe w pozostałych konkurencjach. Było to wyzwanie dla prawdziwego mężczyzny. Oto ten plan:
Zajęcie przez te wszystkie klasy miejsca w medal rejsie, w : 470m, 470k, Laser, Radial, Finn i 49er.
Zapewne obietnica tak skonstruowana jak wyżej (patrz „koncepcja organizacyjno-szkoleniowa” na konkurs na dyrektora sportowego), startującego na dyrektora sportowego po raz kolejny, mimo porażki w Pekinie, przysporzyła mu zwolenników w Polskim Związku Żeglarskim. Gdyby wiedział jak to się skończy, to „wziął by w ciemno”, radę wielu osób, aby nie kandydował więcej na to stanowisko. Ale medale w deskach na Londyn świeciły mocno, przyciągały swoim blaskiem. Po zakończeniu Igrzysk w Londynie, uświetnionych dwoma brązowymi medalami, można mówić różne rzeczy. Jako kandydat na starcie zaplanował, że nikogo nie będzie poza dziesiątką, a jako dyrektor na mecie, dzisiaj, mówi, że się nic nie stało, bo zawodnicy „walczyli z całych sił i do końca”, że tak właśnie miało być. I jest z nich dumny, to mu wystarcza. I cześć pieśni. Jako Tomasz Chamera zaplanował jedno, a jako już dyrektor „wziął by w ciemno co jest”. Czyli bez pracy o lepsze?
Tak więc niestety, żadna z 6 klas wymienionych wyżej, nie przyniosła miejsca w pierwszej „10”- ce. Niechby chociaż połowa klas zajęła te miejsca?
Na pewno trzeba przyznać, że wszystko logistycznie na samych Igrzyskach się udało. Nie było bankructwa finansowego. Wszystkie elementy założone w programie zagrały, łącznie z pokaźną ekipą meteo, a to wszystko dzięki dobrej współpracy z MS. W ostatnim czteroleciu, program zakładał też współpracę z ISAF na różne okoliczności. Ta część działalności sportowej jest przecież naszą wizytówką, została także wykonana ze 100% -ową dokładnością. Co to oznacza dla wyników przyszłości polskiego żeglarstwa, nie wiem.
Nadchodzą trudne czasy. Na razie wiem, że przychodzi nam jakby zaczynać wszystko od nowa. ISAF wypchnął nam Stara i deski z programu Igrzysk. Dyrektor sportowy awansował na admirała i z rozkazu samozwańczego przedstawiciela głosu wszystkich zainteresowanych dobrem polskiego żeglarstwa, został poproszony do poświęcenia kolejnych 4 lat. Nie wątpię, że złoży znów chwytliwe obietnice. Czy to nie będzie jednak za duży „wysiłek” dla jednego człowieka, dyrektora sportowego, prezesa firmy sportowej Sporting, kierownika zakładu żeglarstwa AWFiS, członka różnych komisji ISAF itd.? Oddajmy to w ręce nowej władzy.
Pojęcie dyrektora sportowego, którego mamy obecnie, jest u nas pojęciem o charakterze błędu lub grzechu głównego. Zamiar był chyba inny. Osoby trenera głównego dla całego żeglarskiego sportu, który powinien być autorytetem i doświadczonym znawcą żeglarstwa regatowego, liderem koncepcji i pomysłów szkoleniowych, skoncentrowanym na jakości treningów i środków, nie rozdzielono od funkcji typowo organizacyjnych, które wymagają innych umiejętności, doświadczeń i osobnego czasu.
Św. Pamięci Maciej Szost bił na alarm już po pierwszym sezonie ostatniej olimpiady. Przestrzegał pod koniec 2009 roku, obserwując to co się dzieje. Mówił, że szanse spadają jak na równi pochyłej w dół. Dlatego (choć niechętnie) pokazałem obrazy charakteryzujące główne problemy, które wynikają z pewnej niepisanej zasady. To jest dokładnie ta zasada, która nie pozwala Nam wykorzystywać potencjału, który mamy u siebie. Jest to zasada rządzenia przez dzielenie. I stało się jeszcze gorzej. Po śmierci Macieja Szosta wróciły stare prawidła ze zdwojoną siłą. Dwie ścieżki działania w strukturze pionu sportu, które już właśnie zaczęły się zazębiać ( przynajmniej w sektorze klas jednoosobowych), oddzieliły się ponownie. Pierwsza ścieżka, to interes dobrze pojętego rozumienia, zarówno przez zawodników i trenerów, z jakimi priorytetami będziemy szli walcząc o wysoką wydajność szkoleniową w polskiej kadrze. Druga ścieżka to dostosowanie administracji do odpowiedniego współdziałania. Jak w korporacji, która ma zawsze przed oczami, bliżej bądź dalej, widmo bankructwa.
Jedni mówią, że wygrał dotychczasowy układ, bo są dwa brązowe medale, ale drudzy mówią, że przegrał sport, bo są dwa brązowe medale. Ja trzymam kciuki, żeby oba warianty tych przepowiedni się nie spełniły.
Cenę na pewno zapłacili już zawodnicy. Miejsca żeglarzy w konkurencjach łodziowych z Weymouth, to nie są miejsca z mistrzostw świata! To są miejsca w relacji państw. Droga do czołówki więc jest daleka.
To, że analizuję i ujawniam tak wiele obrazów w naszym sporcie w sposób nieco krytyczny, jest zrozumiałe. Ale tak trzeba. Nikogo nie obraziłem i nie miałem takiego zamiaru. Nie mogłem mniej dosadnie opisać niektórych wydarzeń i konkluzji, bo byłbym źle zrozumiany. Jeżeli wymieniałem częściej osobę dyrektora sportowego PZŻ ostatniej kadencji, to z powodów oczywistych. On był bowiem przywódcą niemal absolutnym i sam tego chciał. Widać to było na każdym kroku. Brał na siebie pełną odpowiedzialność za swoje decyzje. On też w związku z tym odpowiada za całokształt. Powinien być rozliczony z pracy, którą zobowiązał się wykonać. To jest potrzebne jemu i nam, żebyśmy razem z nowymi władzami Związku, mogli konstruować sport na następne lata. Większość trenerów nie zabiera głosu publicznie w podobnych, newralgicznych sprawach, żeby nie dolewać oliwy do rozpalonego gardła. Dlatego piją szampana tylko w swoim towarzystwie i czekają, aż nadjedzie pociąg do Rio.
Ale przysłowiowa karawana nie musi jechać dalej.